Jestem uznawany za samotnika. Nie przeszkadza mi taka, jak by nie patrzeć, łatka. Jedna z wielu, jakie noszę od lat na wytartych spodniach i podartych swetrach. Dziś już co najwyżej metaforycznie, czasem symbolicznie – jeden amatorski, zbyt słaby ścieg, by na dłużej utrzymał to, co ma pozostać połączone. Nigdy głębiej nie zastanawiałem się nad tym, podświadomie akceptowałem takiego siebie i taki stan.
Moja samotność jest samotnością z wyboru, samotnością szlaku – zamiejscową, natomiast miejscowym znieczuleniem na niemożność wędrowania w danym momencie jest towarzystwo innych ludzi. Oczywiście, nie jest tak źle, jak słabo to brzmi. Lubię dobre towarzystwo, a z reguły takim się otaczam. Ludzie, z którymi utrzymuję kontakty, są wspaniałymi towarzyszami – także podróży. Bo ta moja samotność, to często taki stan umysłu, który pozwala na kontemplację otaczającego mnie świata, niezależnie od fizycznej obecności Drugiego.
Samotność w pojedynkę zdarza mi się ostatnio rzadko, a kiedy już uda się odkruszyć jej kawałek z monolitycznej bryły czasu, to zazwyczaj zostaje zakłócona przez mój własny umysł. Dopiero w momencie, gdy wszystkie rozpoznawalne głosy wokół ucichną, zaczynam słyszeć ten jeden, który towarzyszy mi prawie zawsze i niemal wszędzie. Nagle okazuje się, że samotność to pewien pożądany wymiar, który osiągnąć można wyłącznie wtedy, gdy przebrnie się zwycięsko przez nieustanny szturm własnego umysłu. A ten wciąż wysyła niezliczone zastępy myśli – pozytywnych, negatywnych, przyjemnych, nieprzyjemnych, rodzących lęk, wzbudzających marzenia… Mogę przebierać bez końca – zawsze znajdzie się jakiś wątek, którym osnuje wokół mnie swą zdradziecką pajęczą nić. Paradoksalnie, pragnie mojego dobra…
Hipnotyczny, niekończący się, kuszący korowód wiedzie mnie, na wpół świadomego wędrowca, krętymi, wyboistymi ścieżkami do celu, który tylko on zna, bym po powrocie do siebie (dosłownie i w przenośni) zdał sobie sprawę, że niewiele widziałem, prawie nic nie czułem, jeszcze mniej pamiętam…
Samotność na szlaku nie jest łatwa. Uczę się jej od lat i nie wiem czy czynię jakieś postępy. Na pewno częściej niż kiedyś jestem świadom, że walka z natrętnymi myślami nic nie ułatwia. Kiedy ktoś mnie pyta, o czym rozmyślałem w trakcie wędrówki („miałeś tyle czasu na refleksje”) albo czy zaplanowałem, co dalej robić z życiem („to chyba odpowiedni czas na przemyślenia tego typu”), coraz częściej nie chcę odpowiadać lub odpowiadam wymijająco.
Uczę się spuszczać ze smyczy te nachalnie kłębiące się wokół głowy niczym chmara komarów myśli. Niech gnają na oślep w las, na bagna i tam się gubią. Kiedy ta sztuka mi się udaje, kiedy wokół mnie i we mnie panuje niczym niezmącona cisza, choćby przez ułamek sekundy – czuję prawdziwą samotność na szlaku. Samotność z wyboru…
Aenean congue blandit semper. Nulla sodales convallis risus vitae ultrices. Sed tempor nulla vel sodales facilisis. Curabitur cursus egestas bibendum.