Samotna śliwka schowała się wstydliwie za zasłoną liści. Jakby w poczuciu winy, że śmiała pojawić się i dojrzeć w sadzie, w którym niemal żaden owoc już nie dojrzewa. Spóźniona o wiele lat. Nikt jej nie zerwie, nikt nie będzie delektował się jej smakiem. Wisi smętnie i marnieje powoli. Skórka zaczyna się łuszczyć i pękać. Niedługo spadnie pomiędzy chaszcze rosnące poniżej i dokona swego żywota.
Lecz jeszcze trzyma się tej nici, która łączy ją z pęczniejącym życiem. Wbrew okolicznościom – nie została połknięta, zjedzona, poskubana, nadżarta. Można rzec: szczęściara, w końcu niewiele tu owoców, a jednak nie wypatrzyły jej żadne głodne oczy… Dożywa swoich dni przyglądając się światu z wysokości, o jakiej takie np. porzeczki mogą najwyżej (!) pomarzyć. Przetrwała burze, deszcze, upały! I wciąż wygląda całkiem przyjemnie…
Patrzyłem zastanawiając się, który z tych scenariuszy bardziej do mnie przemawia. Ciekawe, śliwki dawno już nie ma, a refleksja pozostała…
Aenean congue blandit semper. Nulla sodales convallis risus vitae ultrices. Sed tempor nulla vel sodales facilisis. Curabitur cursus egestas bibendum.