Moja wizja Dzikiego Zachodu nieustannie ewoluowała. W czasach wojen plastikowych żołnierzyków, gdy wraz z bratem zajmowaliśmy całą kuchnię i przedpokój rozstawiając nasze armie naprzeciwko siebie, po to, by bezlitośnie kłaść pokotem wojsko przeciwnikam za pomocą wyrzucanego siłą własnych mięśni ołówka, moimi podstawowymi wojakami byli kowboje. Miałem kilku szczególnie ulubionych. Do dziś pamiętam ich wygląd. Oczywiście nie brakowało również żołnierzy innych epok oraz bohaterów innych bitew – husaria, komandosi, rycerze itd.
Mój brat walczył Indianami. Był ode mnie starszy o cztery lata (niesłychana sprawa: mimo upływu czasu, dalej jest starszy o cztery!). Nie mogłem się nadziwić, że chce nimi walczyć. Przecież to dzikusy! Zabijali i porywali, kradli… Naprzykrzali się superbohaterowi – Johnowi W., którego wizerunek z dumą nosiłem na koszulce przysłanej mi z USA przez wujka! Koszulka, z czasem mocno sfatygowana, przedstawiała mojego ukochanego bohatera Dzikiego Zachodu w kapeluszu, zapatrzonego w dal. Ot, po prostu twardziel…
Jednak, podobnie jak koszulka, po miesiącach noszenia, prania, składania i głaskania (no, co…?), stawała się coraz bardziej wyblakła, tak też zaczynały blaknąć moje poglądy dotyczące bohaterskiego świata białych osadników, kowbojów i traperów. Tata z bratem przekonywali mnie, że sytuacja wcale nie jest taka oczywista, więc zacząłem szukać informacji na ten temat. Dość szybko zamieniłem pistolety kapiszonowe na self-made łuki…
cdn.
Aenean congue blandit semper. Nulla sodales convallis risus vitae ultrices. Sed tempor nulla vel sodales facilisis. Curabitur cursus egestas bibendum.